Czy kapela podwórkowa, czy orkiestra symfoniczna, czy parafialny chórek, czy legendarny zespół rockowy - zanim zagrają koncert, ćwiczą. Dziesiątki razy, do znudzenia, aż wszystkie gesty staną się automatyczne, słowa wryją w pamięć, każdy odruchowo wie co i kiedy ma zrobić. Utwór może być lepszy lub gorszy, wykonanie także ale praktycznie nie zdarza się, by wokalista zapomniał tekstu, gitarzysta przestał grać zastanawiając się nad następnym akordem albo skrzypek nie był pewien, w jakim miejscu utworu się znajduje.
Podobnie aktorzy. Próba za próbą, te same słowa, kroki, ruchy. Aż wejdą w krew, staną się samoczynne, naturalne. Aż intonacja, tempo, akcenty, pauzy, gesty pracują razem. Aż jak najdobitniej przekazują treść odbiorcy.
W większości firm w których pracujemy głowami mamy setki konferencji, prezentacji, wewnętrznych szkoleń, spotkań sprawozdawczych. Schodzimy się po kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt osób.
I ... prawie zawsze słuchamy improwizacji (albo je wygłaszamy).
Nie mówię tu o przygotowaniu notatek, slajdów, planów. To najczęściej (choć nie zawsze) robimy. Mówię o zamknięciu się w pokoju i głośnym powiedzeniu do ściany tego, co ma zostać powiedziane do ludzi. Już nawet nie wielokrotnie, ale choć raz, by przynajmniej z grubsza zweryfikować efekt, nawet - by dobrze oszacować czas.
Po sobie wiem, że strasznie trudno się do tego zmusić. Próbowałem kilka razy, nigdy nie dotarłem do końca. Własny głos brzmi fatalnie (do przesłuchania nagrania już się zmusić nie potrafiłem), czas koszmarnie się dłuży, dziwaczne to, nienaturalne. Ale nawet szczątkowa próba dodawała sporo pewności.
Mówi się o braku czasu. Z drugiej strony, jeśli godzina spotkania czy wykładu nie jest warta godziny treningu, to może lepiej go nie robić? Ekonomika skali: jeśli zaproszę 10 osób i plącząc się, mając kłopot z dobieraniem słów, wpadając w dygresje zmarnuję ich czas, to przepadło 10 godzin. Jeszcze bardziej drastyczne to przebicie jest, gdy słuchających są setki czy (via nagranie) tysiące (lekko piję do części osób występujących na konferencjach, z których filmiki w ostatnich miesiącach oglądałem).
Z pozytywnych tropów: coraz bardziej podoba mi się konwencja lightning- czy short-talków, czyli wypowiedzi o sztywno ograniczonym do pięciu, dziesięciu czy piętnastu minut czasie, co naturalnie wymusza precyzyjne przygotowanie. Stosowanie takiej konwencji pod jakimkolwiek pretekstem to może być dobry pierwszy krok...