Jeśli wierzyć gazetom, internauci zaczynają mówić jednym głosem, stają się coraz lepiej zorganizowani, mają świadomość swojej siły...
Nie przepadam za tą nazwą i za traktowaniem dostępu do sieci jako kryterium jakiegokolwiek podziału politycznego czy ideologicznego. Internautów łączy wyłącznie fakt użytkowania sieci, reprezentują pełny zakres poglądów na dowolny temat. Równie (bez)sensownie za spójną siłę można by uważać - powiedzmy - warszawiaków. Albo palaczy.
Wspólna walka
Bieżącą okazją do rozpisywania się o internautach jest zamieszanie związane z wprowadzanem cenzury do sieci i spotkanie z premierem (linkuję do artykułu z chyba najbardziej wyczerpującym zbiorem linków do różnych relacji). Owszem - w sieci zawrzało i zdecydowana większość odzywających się była radykalnie przeciwna rządowym pomysłom.
Ładnym przykładem jest list do prezydenta. Tekst jak tekst, ciekawą lekturą jest lista sygnatariuszy, sięgająca od od blogującego polityka SdPL po pastora i UPRowców.
Skąd taka jednolitość? Cóż, sprawa po prostu a) większości osób korzystających z sieci dotyczy, b) stanowi dla nich istotne zagrożenie i c) nawet dość niewielka praktyczna wiedza wystarczy, by dostrzec fundamentalne wady projektu. Ta sama reakcja, co u rodziców sześciolatków zderzonych z kolejną destrukcyjną reformą edukacji, kierowców obserwujących inwazję fotoradarów i ograniczeń 50/h, pacjentów zwożonych z całej Warszawy do jednego szpitala, blogerów mających rejestrować czasopisma czy posiadaczy termometrów słuchających o efekcie cieplarnianym. Bunt umiejących liczyć przeciwko tezie, że 2+2=5.
Przełom
Coś specjalnego dzieje się raczej z drugiej strony. Politycy i duże mass-media zaczynają zauważać znaczenie sieci jako medium agitacji, obiegu informacji i wpływania na nastroje. Odrobili lekcje zagraniczne (kampania Obamy) i krajowe (antykampania PiS) i już nie popuszczą.
I to dlatego premier znajduje czas dla blogerów, choć nie ma go dla kierowców albo rodziców.
Niewinne czasy się skończyły. We are media.
Niezgodność tempa
Ciekawy drobiazg z dyskusji o Rejestrze Stron i Usług Niedozwolonych: sprawa ewentualnych odwołań. Dla polityków umożliwienie odwołania do sądu jest rozwiązaniem problemu. Dla użytkowników sieci - absurdem. To przecież może trwać miesiącami!
Te światy funkcjonują w zupełnie innym tempie. Na żywo załatwianie jakiejś sprawy tygodniami czy miesiącami jest stosunkowo naturalne. Na paszport czeka się 4 tygodnie, na wpis do księgi wieczystej kwartał, na sprawę sądową pół roku, ... (podobnie zresztą poza kompetencjami państwa, nieraz tygodniami czekamy na jakiegoś fachowca, miesiącami na decyzje o kredycie, latami na ukończenie budowy, nawet durny bilet do teatru trzeba rezerwować kilkanaście dni przed terminem).
W sieci chcemy reakcji już, tu, teraz. Dzień to maksymalny sensowny czas reakcji, tydzień to potwornie długo, miesiąc to wieczność.
Lekcję tą z trudem odrabiają walczące o pozycję marki, dla zbiurokratyzowanych struktur państwa jest ona chyba niemożliwa do przyswojenia.
Grupki, wysepki, powiązania
Drugie gruntowne nieporozumienie dotyczy struktury sieciowych wpływów i powiązań. Politycy chcieliby myśleć dużymi liczbami. Gadać z reprezentacją trzech milionów internautów. Budować serwisy odwiedzane przez milion osób. Zdobywać setki tysięcy fanów czy followersów. Podobnie zresztą patrzą przyzwyczajeni do realiów dużych mediów marketerzy.
A internet to przede wszystkim sieć małych grup. Chaotyczne środowisko (podtrzymuję obrazek który próbowałem namalować w zeszłym roku), w którym głębsze formy kontaktu dotyczą dziesiątek, setek, w najlepszym wypadku tysięcy osób.
Te grupy są ze sobą powiązane, nieraz jakiś tekst, obraz, hasło, czy dźwięk szturmem przechodzi pomiędzy nimi zyskując ogromny zasięg, ale to w żadnym wypadku nie jest mechanizm prostej transmisji w jeden, dobrze wybrany, punkt.
Konsultacje
Kto bywa czasem na jakichś spotkaniach, wie, że im więcej uczestników, tym trudniej o sensowne wnioski. Gdy dodamy do tego brak planu i przygotowania, rezultat jest oczywisty. Każdy coś tam powie, będzie trochę hałasu, a na koniec rozchodzimy się wiedząc z grubsza tyle, ile wiedzieliśmy na początku.
Właściwie tyle mam do powiedzenia o spotkaniu pod hasłem zapytaj premiera na którym tylko niektórzy zaproszeni pytali a premier rzadko odpowiadał. Co nie znaczy, że inicjatywę krytykuję, gdzie nie ma szans na prawdziwą rozmowę, dobra jest i manifestacja.
Ciekawsze jest pytanie, co właściwie mógłby zrobić rząd, gdyby odstąpił od przekonania o własnej wyższości i naprawdę chciał wartościowego odzewu?
Trzeba by szukać naturalnych autorytetów. Osób, od których zaczynają się fale.
To nie jest proste ale stworzenie jakiegoś naturalnego miejsca dla dyskusji o projektach ustaw czy rozporządzeń byłoby dobrym pierwszym krokiem. Na każdym przyzwoitym forum tematycznym gros uczestników wie, którzy to są Ci z głęboką wiedzą.
Krokiem zerowym byłby porządny proces informowania o powstającym prawie, o czym szczegółowo rozpisał się Vagla. W świetle wszystkich lub czasopism nie zaszkodziłby też proces śledzenia zmian w projektach (kto, kiedy, co i po co zmieniał).
Piszę to trochę na siłę. Zauważyłem, że po krótkim entuzjazmie wczesnych lat 90-ych, z roku na rok traktuję władzę jako instytucję coraz bardziej wrogą i opresywną. I bardzo mnie to niepokoi.
Nadziei dodałaby mi możliwość jakiejś realnej partycypacji. Choćby takiej, w której widziałbym autentyczny wpływ na porządek rzeczy kogoś, komu sam bym ufał i z kim mógłbym rozmawiać.
Na boku: to tak miała działać demokracja.
Hierarchia ważności
Państwo ma pewien zestaw naturalnych kompetencji. Bezpieczeństwo zewnętrzne - układanie się z sąsiadami a w razie potrzeby obrona przed nimi. Bezpieczeństwo wewnętrzne - chronienie życie, zdrowia i majątku mieszkańców. Sądy - czyli rozstrzyganie sporów. Budowa infrastruktury (drogi, sieci energetyczne, kanały, gazociągi, ...). Działania ratunkowe w razie katastrof. Wspieranie najbardziej bezradnych.
Czy powinno sięgać dalej? Debaty na ogólnym poziomie nie chcę podejmować, powiem prościej: nawet jeśli uznamy duże państwo za dobre, powinno najpierw załatwić przyzwoicie swoje podstawowe obowiązki a dopiero potem sięgać gdzie indziej.
Trochę inaczej rozmawialibyśmy o regulowaniu internetu przez policję i sądy gdyby budziły one szacunek i zaufanie w obszarach, którymi już dziś się zajmują.