Jak wiadomo, istnieją tylko dwie realnie działające techniki odchudzania: MŻ (mniej żreć) i RD (ruszać … dłońmi, powiedzmy). Mam tu problem, bo z naturalną tendencją do tycia i siedzącą robotą łączą mi się przyzwyczajenia żywieniowe stojące w głębokiej sprzeczności z MŻ. No i na MŻ nie potrafię się, z wyjątkiem chwilowych zrywów, zdobyć.
Zostaje więc RD. Tutaj osiągnąłem pewne drobne sukcesy (przynajmniej o ile za sukces można uznać zejście z bardzo źle na źle i wstrzymanie negatywnej tendencji – mimo braku MŻ). Też nie jest łatwo, ale opisana niżej metoda pomaga przełamać wrodzone lenistwo.
Rower
Ano – rower. Tyle, że nie co niedzielę, trzy razy dookoła bloku (tylko nie dzisiaj, bo coś się zachmurzyło, ale za tydzień to już na pewno że ho-ho), ale w tygodniu. Do pracy. Przynajmniej trzy razy na tydzień (ech, czasem wychodzi mi tylko dwa ale czuję, że to mało).
Te dwa/trzy nie jest wzięte z sufitu, prymitywna zasada planowania treningu siłowego czy wytrzymałościowego mówi, że trzy treningi tygodniowo pozwalają poprawiać, a dwa nie tracić. To oczywiście znaczące uproszczenie ale w praktyce wydaje się sprawdzać.
Zaleta jeżdżenia do pracy: trzeba dojechać. Nawet gdy się przestaje chcieć (a lekki kryzys nadchodzi z grubsza w tym momencie, w którym organizm zaczyna spalać nadmiar tłuszczu).
Strata czasu?
Prosta kalkulacja dla mojego dojazdu do pracy (w jedną stronę, czasy od wyjścia z domu do wejścia do biura):
- samochodem – poza szczytem 25–30 minut, w szczycie (i korkach) 45–60 minut (z coraz częściej trafiającymi się przypadkami, gdy jest jeszcze gorzej),
- komunikacją miejską – 60–80 minut (zależnie od farta przy przesiadkach i korków),
- rowerem – 50–55 minut (zależnie od formy i świateł), pierwsze dwa-trzy przejazdy po dłuższej przerwie ok. 10 minut dłużej, do tego 5 minut na umycie się i przebranie po przyjeździe do biura (mycia po powrocie do domu jako dodatkowego kosztu juz nie traktuję).
Czyli nawet przy optymistycznym wariancie dojazdu samochodem (powiedzmy – 40 minut) inwestuję dziennie około pół godziny (2 * (55–40)). Za to mam dwie godziny intensywnej aktywności fizycznej. Dla porównania, wyjście na basen zabiera (dojazd, przebranie się, samo pływanie, powrót) półtorej godziny, dając w zamian pół godziny ruchu.
Do tego rower jest najbardziej deterministyczny (wychodząc 65 minut przed uzgodnionym czasem powrotu do domu wiem, że zdążę, samochodem zdarzało mi się mieć z tym problemy).
Nie da się dojechać?
Wbrew pozorom, rowerem daje się dojechać nawet w centralne rejony Warszawy. Wymaga to trochę kombinowania (ścieżki rowerowe w Warszawie pełnią wyłącznie funkcję ozdobną, na pomysł robienia z nich ciągów komunikacyjnych urzędnicy jeszcze nie wpadli) ale niemal zawsze da się ułożyć trasę złożoną z bocznych uliczek, przejazdów przez osiedla, kawałków ścieżek rowerowych, mniej uczęszczanych chodników, dróg przez park itp i … jeździć.
W szczególności, nawet po stosunkowo zatłoczonych jednopasmowych ulicach jeździ się na rowerze dość dobrze – samochody poruszają się tam wolno.
Na mojej trasie do pracy jedynym stresującym kawałkiem jest fragment, który jeżdżę Modlińską (trzypasmowa ulica) – od biedy można próbować tam korzystać z chodnika, ale wychodzi sporo wolniej. Ale … też nie jest tak źle, staram się być dobrze widoczny, nie wykonuję nieoczekiwanych manewrów, nie upieram się skręcać w lewo z trzypasmówki, nie uciekam do krawężnika ilekroć usłyszę samochód – i jak dotąd przesadnie stresujących sytuacji nie doświadczyłem.
Miasto obiecywało na bieżący rok budowę ścieżki rowerowej od Żerania do parku praskiego. Coś tych prac nie widać (czyżby wszystkie fundusze poszły na billboardy Warszawa – miasto sportu?) ale nie tracę nadziei.
Tylko dla wysportowanych kolarzy?
Jestem chodzącym dowodem, że stosunkowo długą (prawie 20 km w jedną stronę) trasą może jeździć facet bez sportowego przygotowania, po trzydziestce, z nadwagą i taką sobie kondycją.
Oczywiście – wysportowany kurier na kolarce jedzie szybciej ode mnie, ale przecież nie muszę się z nim ścigać. Po czterech latach totalnego nieróbstwa do znośnej formy doszedłem już po trzech czy czterech przejazdach.
Istotniejszym elementem przygotowania jest znajomość przepisów drogowych. Kto jeździ samochodem, zna (mam nadzieję).
Męczy?
Rower jest – w porównaniu z np. bieganiem – dość wybaczający. Tempo można sobie w dużym zakresie regulować, dostosowując je do aktualnych możliwości. O zadyszkę raczej trudno, o ból mięśni łatwiej ale daje się go kontrolować. Chyba najbardziej dotkliwy, przynajmniej początkowo, jest ból siedzenia. Bardzo dużo daje inwestycja w wygodniejsze siodełko, pomagają też specjalne spodenki z wkładką.
Drugą stroną medalu jest radykalna poprawa ogólnego samopoczucia.
Tylko latem?
W zeszłym roku przestałem jeździć w połowie listopada, gdy temperatura spadła poniżej pięciu stopni (są ludzie, którzy jeżdżą nawet na mrozie, ale tu jednak brakuje mi odwagi). Zacząłem znowu wczesną wiosną. W temperaturze parunastu stopni jeździ się nawet przyjemniej, niż w trakcie upałów (jestem mniej spocony po przyjeździe do biura). Poniżej 10 stopni Celsjusza trzeba się po prostu dobrze ubrać (ciepła czapka i parę warstw zapewniających ciepło – na cebulkę, podobnie jak np. w góry, do tego koniecznie ciepłe skarpety albo nawet specjalne osłonki termiczne na nogi). Odczucie w czasie jazdy jest zbliżone do spaceru przy silnym wietrze, heurystyczna zasada to ubrać się jak gdyby było o 5 stopni mniej, niż na termometrze.
Ciemność przy jeździe po mieście nie stanowi właściwie żadnego problemu. Trzeba tylko zadbać o bycie widocznym. A więc: odblaskowa kamizelka (dość tanio można takowe kupić np. w IKEI), porządna lampka na kierownicę z trybem migotania (lepiej widoczna, niż światło ciągłe) i odblaski (jedno i drugie – dowolny sklep rowerowy). Do rozważenia także taśmy odblaskowe na nadgarstki (dla biegaczy, dostępne w sklepach sportowych) - by było lepiej widać sygnalizującą skręt rękę.
Najbardziej przeszkadza deszcz. A nawet nie tyle sam deszcz (kurtka, kaptur, przeciwdeszczowe spodnie), co kałuże. Patentu na mokre nogi jeszcze nie znalazłem.
Kosztuje?
Na lampki, odblaski, ciuchy, siodełko można spokojnie wydać paręset złotych. I zaokrąglić to dalej o np. bagażnik i sakwę, dobre zapięcie, dodatkową lampkę-czołówkę, błotniki. Nie mówiąc już o samym rowerze (ale ten najczęściej i tak się ma).
Jadąc samochodem do pracy przejeżdżam dziennie ponad 40 km (trochę więcej niż na rowerze ze względu na organizację ruchu). W miejskich warunkach (korki, światła) mój samochód pali około 8 litrów benzyny na 100km. Jeden dzień w samochodzie kosztuje zatem ponad 3 litry benzyny, czyli 13–14 złotych.
Tysiąc złotych zbiera się z tego po około 70 przejazdach rowerem. Do spokojnego wyrobienia w ciągu jednego roku. Przy jeżdżeniu 3 razy w tygodniu – w sześć miesięcy. Potem już czysty zysk (no dobra, nie czysty, łańcuch, zębatkę, dętkę czy oponę od czasu do czasu trzeba wymienić).
Drobne ale dokuczliwe problemy
Z miejscami na zostawienie roweru jest coraz lepiej, biurowce zaczynają być wyposażane w stojaki a niekiedy nawet zamykane pomieszczenia. Mam dobrze, stojaki umieszczone obok budki ochroniarzy. Do tego jeżdżę mało bajeranckim rowerem.
Gorzej jest z miejscem na umycie się i przebranie. Z braku prysznica posiłkuję się łazienką dla niepełnosprawnych, gdzie przynajmniej można się zamknąć i gdzie jest duża, nisko umieszczona umywalka. Cóż, w niektórych górskich schroniskach bywało gorzej…
Alternatywy
Drugą metodą, którą udawało mi się zmobilizować do w miarę regularnego wysiłku, było umawianie się z kimś innym. Od chodzenia na pływalnię z bratem, po koszykówkę czy piłkę z kolegami z pracy. Fakt bycia umówionym bardzo ułatwia mobilizację.