Kozłem ofiarnym po powodzi zostaną chyba tereny zalewowe - a raczej firmy budujące na nich domy i urzędnicy udzielający na to zgody.
Owszem - tu ktoś ponarzeka na zamykane na weekend Centrum Zarządzania Kryzysowego, tam politycy pokłócą się o zaniedbane projekty, ówdzie będą wątpliwości co do przebiegu akcji ratowniczej - ale to tematy poboczne. Media coraz mocniej pytają kto pozwolił tu budować, historycy wspominają jak mało szkód czyniły wylewające rzeki przed wiekami, ekologowie opowiadają o dzikich zakolach pełnych ptactwa gotowych absorbować ogromne ilości wody a sejm lada chwila uchwali jakąś paczkę dodatkowych biurokratycznych procedur utrudniającą i tak bardzo kłopotliwy proces zdobywania zgody na budowę.
Co zamiast?
W trakcie powodziowej nerwówki warszawski ratusz opublikował mapę Warszawy z naniesionymi informacjami o zagrożonych terenach. Jeden rzut oka wystarczy, by stwierdzić, że jest to prawie 20% powierzchni Warszawy, mieszka tu - bardzo ostrożnie szacując - znacznie ponad sto tysięcy osób (na samej Białołęce ponad osiemdziesiąt tysięcy, na Gocławiu pięćdziesiąt, ...).
Zróbmy teraz myślowy eksperyment - wyobraźmy sobie, że obowiązywał bezwzględny zakaz budowy na terenach zalewowych.
Gdzie mieszkaliby Ci ludzie?
Nie jestem fachowcem i nie znam planów rozbudowy miasta, więc moja opinia jest tu czystą spekulacją, ale nie widzę opcji innej niż wycięcie znaczących połaci któregoś z okolicznych lasów.
Z egoistycznej perspektywy
Sam mieszkam na zalewowej Białołęce. Ba - moje osiedle mieści się bezpośrednio przy wale. Kupiłem tu mieszkanie z prostych przyczyn ekonomicznych - w pozostałej części Warszawy budowało się w owym czasie mało, do tego bardzo drogo, na Białołęce był duży wybór i niskie ceny. Miała ta decyzja sporo zalet (czyste powietrze nawiewane z puszczy kampinoskiej, dużo zielonych terenów na spacery z dziećmi, sympatyczni sąsiedzi), miała wady (korki i inne problemy komunikacyjne, niedostatek szkół, przedszkoli czy przychodni, zupełny brak instytucji kulturalnych) ale per saldo oceniam ją pozytywnie.
Z mojego punktu widzenia ostatnie dni przebiegły wręcz wzorcowo. Przebudowany kilka lat temu wał pewnie ochronił osiedla przed wodą mając sporo zapasu, policja i straż miejska uważnie monitorowały jego stan i przeganiały gapiów, sąsiedzi zgodnie upychali samochody na zewnętrznych parkingach (po apelu wojewody by nie parkować pod ziemią), władze miasta prowadziły szczegółową politykę informacyjną, nawet dla uciekających z zalewanego łęgowego lasu jeleni i dzików zorganizowano miejsce, w którym mogły bezpiecznie przeczekać. Paru rzeczy mi zabrakło (np. wyznaczenia bezpiecznych parkingów, na które mocniej zaniepokojeni kierowcy mogliby odstawić samochody na czas zagrożenia), parę wyglądało na nadmiarowe (przedszkola jak przedszkola ale zawieszenie nauki w liceach to moim zdaniem zdecydowana przesada), łącznie jednak całą sytuację można traktować jako przykład sprawnego poradzenia sobie z przyrodą.
Piszę to z warszawskiej perspektywy, zadowolony, że nic złego się nie stało. Mieszkańcy Sandomierza, Wilkowa czy Świniar patrzą na pewno drastycznie inaczej - ale też inna była w ich wypadku proporcja zagrożenia do możliwych nakładów na ochronę.
Coś za coś
Warszawa zainwestowała sporo (sama wspominana przebudowa wału rajszewskiego kosztowała 14 milionów złotych), zyskała za to dość bezpieczne miejsce na budowę setek budynków. Proste porównanie kosztów do zysków (choćby ze sprzedaży gruntów pod budowę, by już nie wspominać o podatkach płaconych przez mieszkańców) pokazuje, że były to dobrze wydane pieniądze.
Zaryzykuję herezję: remont najbardziej zniszczonego domu na Kazanowie ma kosztować - jak właśnie przeczytałem - 2 miliony złotych. Oszczędności przy zakupie ziemi (przez developera) i mieszkań (przez właścicieli) mogły być istotnie większe.
Powódź nie jest też jedynym ryzykiem. Gdy kilka lat temu, w trakcie suchego lata, straszono pożarami lasów, najbardziej zagrożone były osiedla położone z dala od rzek na wysokim, suchym terenie.
Wreszcie - mają swą namacalną materialną wartość codzienne małe sprawy (od czasu dojazdu do pracy po odległość do najbliższego szpitala).
To jest moim zdaniem właściwa perspektywa do patrzenia na problem. Zamiast podejścia teren zalewowy jest wrogi, analiza poziomu ryzyka i kosztów jego zmniejszenia.
Na ziemi nie jest bezpiecznie
Codziennie podejmuję jakieś ryzyko. Jadąc do pracy mogę wybrać samochód (odpowiedni ułamek procenta szans że z kimś się zderzę, być może nawet z tragicznym skutkiem), autobus (wypadek trochę mniej prawdopodobny, za to pojawia się zagrożenie rabunkiem czy inną formą przemocy) albo rower (planowanej na 2008 rok ścieżki rowerowej wzdłuż Jagiellońskiej jak nie było tak nie ma, zatem - niestety - obawa, że mnie ktoś potrąci). Wydarzenia te mają - na szczęście - niewielkie prawdopodobieństwa, ale byłoby naiwnością udawać, że są niemożliwe.
Tak samo nie jest możliwe zbudowanie idealnie bezpiecznego domu.
Rola państwa
Poldery są potrzebne, zbiorniki retencyjne są potrzebne, przede wszystkim jest potrzebna koncepcja co kto powinien robić w razie powodzi i wiedza, które miejsca są zagrożone i jak bardzo.
Zacząłem się - zapewne naiwnie - zastanawiać, czy nie można by na poldery czy zbiorniki powykupywać niektórych z zalanych obecnie terenów. Pozwoliłoby to pomóc poszkodowanym a zarazem umożliwiło łatwe pokonanie przeszkody o którą rozbiła się niejedna planowana inwestycja. Mamy też najmocniejszy możliwy dowód, że rzeka chętnie się tam rozlewa.
To jedna z tych dziedzin, w których jest niezbędne państwo, oddolne inicjatywy nie mają tu perspektyw. Nie potrzebuję, by państwo ustawami uczyło mnie, jak wychowywać dzieci, nie potrzebuję, by wskazywało mi w jakie gry mogę grywać, nie potrzebuję, by pilnowało co wolno mi czytać - poradzę sobie z każdą z tych spraw sam. Kompleksowego planowania regulacji rzek (a zwłaszcza informacji jakie konsekwencje ma ten plan dla miejsca, w którym mieszkam) - potrzebuję.
Rozwiązania takie jak zakaz budowy na terenach zalewowych, utrudnienie uzyskiwania pozwoleń na budowę albo obowiązkowe ubezpieczenia wpisują się moim zdaniem w to pierwsze podejście. Ciężarem, odpowiedzialnością i konsekwencjami zostają obarczone firmy i ludzie a Państwo rozbudowuje jedynie funkcję kontrolną.
Wolałbym zobaczyć publicznie dostępną mapę poziomów zagrożenia - uwzględniającą nie tylko (jak powyższa) ukształtowanie terenu ale też wały, zbiorniki, poldery i plany działań w razie powodzi.